„Naucz dziecko wszystkiego, czego możesz” – brzmi mi w uszach przesłanie Maliny do ojców. A jednak wciąż najsilniejsza jest we mnie inna perspektywa. Perspektywa dziecka.
Czego nauczył mnie mój tata? Lubię ten temat. Może niektórzy uznaliby, że niewiele miał czasu na udzielanie mi lekcji, wszak odszedł do wieczności, gdy ja byłam u progu okresu dojrzewania. Prawdę znałam tylko ja, ponieważ byłam aktywnym uczniem mojego taty nie od święta, ale w zwykłej codzienności. Przed jego śmiercią powtarzałam sobie w myślach, że tata już teraz zdążył dać mi to, czego wiele innych córek czy synów nie otrzyma nigdy, nawet jeśli ich rodzice dożyją późnej starości. Skąd było we mnie przeświadczenie, że w tej materii byłam „dzieckiem szczęścia”?
To, jaka jestem, WYSTARCZAŁO mu do bezwarunkowej miłości i dumy z mojego powodu. Choć nie należałam do najpiękniejszych nastolatek, gdy pokazałam mu zdjęcie grupowe i poprosiłam o wskazanie najpiękniejszej, wybrał mnie. „Dla mnie zawsze będziesz najpiękniejsza” – powiedział z czułością i uwierzyłam mu. To, że obiektywnie moja uroda nie równała się z tymi hojnie obdarzonymi, nie miało już znaczenia. On mówił szczerze i to utrwaliło we mnie głęboką wiarę, że mężczyzna może mnie pokochać bezwarunkowo i jestem tej miłości godna. Od ilu błędów w życiu mnie to uchroniło? Nie powiem. Wiedzcie, że mój tata doskonale zdał egzamin z prowadzenia córki przed ołtarz, mimo że fizycznie jego brak był odczuwalny.
Czy inne przykłady są potrzebne? Jak już zaczęłam, to skończę.
Chodziłam do podstawówki, gdy pani zleciła nam napisanie jakiejś historii dotyczącej powstańców. Niedługo po napisaniu tata czytał moje opowiadanie rodzinie, która przyjechała do nas w gości. To stało się raz, albo tylko ten jeden raz pamiętam. Wystarczyło. Skrępowana słuchałam jego głosu pełnego dumy i choć wiedziałam, że to nie jest sztuka wysokiej klasy, jego wiara w moje zdolności powodowała, że chciałam pisać więcej, i więcej. Po kilku latach, gdy nałogowo pisałam w pamiętniku, przyszedł do mojego pokoju i powiedział mi: „Podziwiam cię za to, że siadasz i tak po prostu piszesz, a mogłabyś robić coś innego, na przykład marnować czas. Ja tak nie potrafię. Pisz, pisz, warto”. Minęło ponad dziesięć lat od tamtych zdarzeń, a ja pamiętam słowa i emocje z nimi związane. Dziwne? Wcale nie. Swoim zachowaniem mój ojciec zbudował we mnie przeświadczenie, że robię coś wartościowego i jest to warte wysiłku. Tę naukę zabieram z sobą do grobu.
Ostatnia z sytuacji, którą chcę przytoczyć, miała miejsce w samochodzie. Zdaje się, w maluchu. Również czasy podstawówki. Opowiadałam tacie, że moja przyjaciółka haniebie mnie okłamała. Wiedząc, że kocham świnki morskie, powiedziała, że posiada je również u siebie w domu. Poszłam podekscytowana, ale żadnej świnki nie znalazłam. Czułam się oszukana. Przyszłabym do niej i bez takiej zachęty, ale skąd mogła wiedzieć? Zbulwersowana opowiadałam sytuację tacie, mówiąc, że nie chcę takiej przyjaciółki. Nigdy nie zapomnę tego, co mi wtedy powiedział. „Magda, zapamiętaj sobie jedno. O przyjaciół trzeba dbać” – a ja wryłam się w fotel samochodowy, zaskoczona tym, co usłyszałam. Wybaczyłam jej, bo przyjaźń znaczyła więcej niż ludzki błąd, za który mnie przeprosiła. I tak przez lata walczyłam o przyjaźnie, przypisując im ogromną wartość. Tak, tego również nauczył mnie mój tata.
Podsumowując. Ojcowie nie są tylko od przekazywania wiedzy o świecie typu „skąd się bierze deszcz?” czy od nauki jazdy na rowerze. Powinni być naszymi przewodnikami w świecie wartości – jak najpierwsi i najlepsi nauczyciele będący źródłem wiedzy o nas samych i o budowaniu relacji z tymi, do których pójdziemy.
Niełatwe zadanie stoi przed ojcami, prawda? Wybaczajmy i tym, którzy nie dorośli do tej roli. Prawdopodobnie wychowywali się bez odpowiedniego wzorca… A my? Chciejmy się uczyć, by móc komuś przekazać jakieś dobro. Niech obierane przez nas autorytety mają solidne fundamenty. Takie, na jakich można budować, a nie niszczyć.